poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sylwester - c.d.

Pisałam już o środkach farmakologicznych.
Dzisiaj chciałam dodać jeszcze kilka rzeczy.
Na niektóre psy dobrze działa preparat D.A.P. w dyfuzorze lub aerozolu. (Ten drugi jest podobno skuteczniejszy, choć trudniej dostępny. Psikamy nim chusteczkę i wiążemy na szyi psa lub mocujemy do obroży). Są to psie feromony. Dla nas niewyczuwalne. Na wiele psów zapach ten działa uspokajająco, na inne – w pierwszym okresie działa najpierw pobudzająco, a dopiero po kilku dniach uspokajająco, na inne nie działa wcale.
Dobre efekty daje też masaż uspokajający. Wykonanie go nie jest trudne. Każdy psi masażysta powinien nas tego nauczyć w trakcie jednego spotkania. Jeśli nie wiemy jak taki masaż powinien wyglądać – nie ma się czym martwić. Można go zastąpić głaskaniem długimi, wolnymi ruchami. (Głaskanie szybkie, krótkimi ruchami czy poklepywanie psa, działa pobudzająco. Tak samo jest z nami. Jeśli ktoś głaszcze nas po plecach szybkimi, krótkimi ruchami – staniemy się raczej pobudzeni lub poirytowani, a nie wyciszeni).
Pisałam o zagłuszaniu petard muzyką. Powinnam uzupełnić, że najlepsza byłaby do tego muzyka klasyczna na małą ilość instrumentów – ten rodzaj muzyki jest kojący dla wszystkich zwierząt. Dla nas również. Zdaję sobie sprawę, że jest to mało sylwestrowe brzmienie ;) Nie musicie słuchać cały wieczór Mozarta. Jeśli nie lubicie takiej muzyki – będzie Was drażnić, pies to wyczuje i efekt będzie odwrotny do zamierzonego. Najważniejsze, żeby muzyka się Wam podobała. Lepiej żeby była raczej spokojna niż pobudzająca, bo działa również na nas. Jeśli będziemy spokojni, pomożemy tym naszym psom.
Niektóre psy starają się gdzieś schować. Niektóre kryją się w łazienkach (najczęściej nie ma tam okien) lub ładują się do szafy. Jeśli potraficie przewidzieć gdzie Wasz podopieczny będzie się starał ukryć – postarajcie się mu to umożliwić. W łazience można położyć koc lub posłanie, przygotować drugi koc żeby zatkać dziurę pod drzwiami (dodatkowe wyciszenie hałasu). Jeśli pies ładuje się do szafy – może da się jej dolną część opróżnić na czas Sylwestra i zrobić tam prowizoryczną budę na jedną noc?
Jeśli pies jest zaniepokojony, a nie spanikowany, możemy starać się wprowadzić kontrwarunkowanie: po każdym strzale dostaje smakołyk lub bawi się z przewodnikiem w ulubioną, zajmującą zabawę. Takie kontrwarunkowanie należy zacząć już teraz. Nie wiem jak u Was, ale u mnie słychać co jakiś czas petardy już od wczoraj. Kumpel jest właśnie zaniepokojony. Po wystrzale staram się go pogłaskać i powiedzieć do Niego coś radosnym głosem lub dać coś pysznego.
Pamiętajcie żeby w Sylwestra ostatni spacer był w miarę wcześnie (podobnie jak pierwszy spacer w Nowym Roku – wtedy strzelający będą odsypiać, więc powinno być w miarę cicho).
W ostatni dzień roku po południu sugerowałabym wyjątkowo spacer na smyczy. Zwłaszcza, jeśli odchodząc od domu musimy przejść przez ulicę. Jeśli pies się przestraszy – może na oślep popędzić do domu. Pamiętajcie też, że w panice pies może pędzić nie koniecznie do domu – będzie uciekał przed siebie, nie myśląc dokąd biegnie.
Jeszcze jedno: wiele psów potrafi wyjąć głowę z obroży żeby się uwolnić. Niektóre potrafią też wyjść z szelek. Tak więc warto zastanowić się nad podwójnym zabezpieczeniem: np. 2 obroże na 2 smyczach lub obroża + szelki. Dobrze sprawdzi się obroża półzaciskowa, która nie poddusza psa, ale zaciska się na szyi na tyle, że nie da się wyjąć głowy (pod warunkiem, że wielkość jest dobrze dobrana). Odradzałabym haltery, które przy mocnym szarpnięciu mogą doprowadzić do uszkodzenia kości nosowej.

Chyba tyle. Raz jeszcze, życzę Wam spokojnego Sylwestra.

sobota, 28 grudnia 2013

zbliża się... Sylwester

Nowy Rok zbliża się wielkimi krokami, a im jest bliżej, tym jest… głośniej.
Niestety plaga petard nie słabnie. Gówniarstwo strzela na długo jeszcze przed Sylwestrem L Cierpią na tym nie tylko psy, ale wszystko, co żyje.
Ludzie co roku doznają obrażeń, które niestety nie odstraszają pozostałych amatorów fajerwerków.
Wiele ptaków ginie na zawał serca, lub w panice wpadając w słupy, drzewa, samochody. Dziwne? Wcale nie: spanikowane zwierzę nie myśli, ucieka na oślep…
Przerażone są wszystkie zwierzęta, zarówno żyjące dziko, jak i domowe.
W niektórych krajach wolno sprzedawać i puszczać fajerwerki tylko w Sylwestra. Może kiedyś dożyjemy, że tak samo będzie i u nas. Może…
Póki co, musimy jakoś przetrwać okres okołosylwestrowy.
Moi rodzice mieli psa, który panicznie bał się wystrzałów. Jak to zwykle bywa, z wiekiem było coraz gorzej (fobie dźwiękowe niestety mają tendencje do nasilania się i generalizacji, co oznacza, że wiele psów, które boją się wystrzałów, z czasem boją się ich coraz bardziej. Generalizacja powoduje, że z czasem pies boi się nie tylko petard, ale też grzmotów, później też burzy, czasem też silnego deszczu lub wiatru…)
U psa moich rodziców doszło do tego, że po pierwszym usłyszanym wystrzale nie chciał wychodzić na spacery aż do czasu, kiedy strzały całkowicie umilkły, a więc około drugiego tygodnia Nowego Roku. Od połowy grudnia do połowy stycznia był koszmar. Nie sposób starego psa szprycować ogupiaczami przez cały miesiąc…
Dodajmy, że z powodu fobii psa, rodzice w Sylwestra siedzieli w domu. Jakieś 14 lat…
Jeśli Wasze psy boją się wystrzałów, to najlepiej byłoby je zabrać na Sylwestra w jakieś odludne miejsce. Jakiś czas temu znalazłam przypadkiem ofertę sylwestrowego wyjazdu dla psiarzy. Wtedy problem mnie nie dotyczył, bo Baron był całkowicie głuchy, dzięki czemu petardy nie robiły na Nim żadnego wrażenia. Niestety teraz nie udało mi się znaleźć nic podobnego. Jeśli Wam się uda – wklejci
e, proszę, link w komentarzu.
Jeżeli nie ma szans na wywiezienie psa, trzeba jakoś sobie radzić w domu. Oczywiście lepiej żeby pies nie został sam w domu… Można starać się jakoś zagłuszyć / wyciszyć fajerwerki, puszczając np. głośno muzykę. Dobrze też głaskać psa długimi, powolnymi ruchami, jeżeli oczywiście jest w stanie spokojnie leżeć…
Jeśli chodzi o farmakologię, to zalecałabym ostrożność. Jeśli prosicie weterynarza o coś uspokajającego – wypytajcie go dokładnie w jaki sposób dany preparat działa.
Wiele środków uspokajających upośledza aparat ruchu, przez co pies wydaje się być spokojny. Niestety są to tylko pozory. Lek zwiotczył mięśnie, a pies odczuwa lęk jeszcze silniej niż przed podaniem preparatu: nie tylko boi się wystrzałów, ale dodatkowo czuje, że dzieje się z nim coś dziwnego - nie może się ruszyć! W jego głowie petardy łączą się z brakiem władzy nad własnym ciałem, co wzmaga przerażenie. Fajerwerki nie tylko są głośne, ale jeszcze go paraliżują!
Ja stosowałam czasem tabletki ziołowe Labofarm (dla ludzi, do kupienia bez recepty) lub wyciągi kwiatowe dr Bacha: http://drbach.pl/produkt/doraznie-na-stres-rescue-remedy-20ml,37 Są to krople homeopatyczne, a więc nie da się ich na dobrą sprawę przedawkować. Nie ma też efektów ubocznych.
Są to środki, które mogą nieco złagodzić lęk, są jednak za słabe żeby całkiem go zniwelować…
Nie wiem jak Kumpel przetrwa Sylwestra. Zostajemy z Nim w domu i zobaczymy jak będzie. Napiszę jak poszło.

Życzę Wam cichego Sylwestra. W dobrym znaczeniu tego słowa J

czwartek, 26 grudnia 2013

smycz, a relacje psio-psie

Święta, święta i po świętach...
Wracam więc do rozpoczętego tematu.

W przedświątecznym poście nie napisałam o jeszcze jednym minusie smyczy. Jest nim zmuszanie psów, do okazywania agresji, wbrew ich woli. To tak, jakby ktoś nas prowadził na lince w tłumie kibiców ŁKS-u (odbierając nam możliwość ucieczki), a do tego zakneblował nam usta i wrzeszczał, że kibicujemy Widzewowi. Jak byśmy się wtedy czuli? Co moglibyśmy zrobić? Świadomi, że nie możemy zaprzeczyć ani uciekać, zmuszeni bylibyśmy do walki. W takiej właśnie sytuacji stawiamy nasze psy, prowadząc je na krótkiej smyczy.
Jeśli idziemy na wprost innego psa, trzymając naszego na krótkiej smyczy, zmuszamy go do mówinia drugiemu psu, idącemu na wprost „hej, ty tam, zaraz ci przywalę”.
Jak to się dzieje?
Zmuszamy naszego psa, żeby szedł na wprost innego psa (zgodnie z psią etykietą, może być to zachowanie odebrane za zaczepne). Dodatkowo, zwykle w takiej sytuacji przyspieszamy kroku, żeby jak najszybciej minąć drugiego psa (nasz biedny futrzak, który przez krótką smycz, nie ma jak iść po łuku, nie może nawet wysłać innego sygnału uspokajającego, jakim jest zwolnienie lub zatrzymanie się…)
Jego sytuację pogarsza też to, że jest świadomy jak jego zachowanie może być odebrane, przez drugiego psa… Wtedy czuje się tak, jak my byśmy się czuli w sytuacji opisanej powyżej. Dodajmy, że jeśli opiekun drugiego psiaka, też prowadzi swojego na krótkiej smyczy, to nasz pies widzi, że ten drugi ma złe zamiary! (Nie jest w stanie przeanalizować sytuacji – nie wie, że tamten pies też okazuje złe zamiary wbrew sobie). Co w takiej sytuacji może zrobić? Jeśli ma silne nerwy – nic i mieć nadzieję, że jakoś przeżyje. Jeśli nerwy mu puszczą – może zaatakować jako pierwszy, rozpaczliwie starając się odstraszyć adwersarza. W takiej sytuacji jego opiekun pewnie nabędzie kolczatkę, co tylko pogorszy sprawę…
Nawet jeśli pies ma mocne nerwy, to zastanówmy się, ile go takie mijanie drugiego psa kosztuje! Jaki jest to dla niego potworny stres! I nie fundujmy mu tego! Lepiej poluzować smycz i obejść drugiego psa po łuku.
Ostatnio na spacerze spotkaliśmy psa husky, z którym Kumpel wiele razy się bawił. Tym razem Azor był na smyczy. Kiedy Kumpel podszedł się przywitać – wyskoczył z zębami, jakby chciał mojego futrzaka zjeść. Pani pociągnęła smycz i Azor został w pozycji na dwóch tylnych nogach… Trudno o bardziej niekomfortową pozycję… Nie dość, że wtedy pies wyraża groźbę, to jeszcze ma odsłonięty brzuch i jest podduszany! Jak niby ma się w takiej sytuacji uspokoić?! Rozpaczliwie walczy i robi wszystko, co w jego mocy, żeby odstraszyć drugiego psa. To niestety umacnia jego przewodnika, że ma agresywnego psa L Dodajmy, że nietrudno wtedy o starcie między psami, bo ten drugi może łatwo dać się sprowokować…

Pikuś mojej mamy, kiedy jest na smyczy – szczeka na wszystkie psy. Wystarczy odpiąć smycz i pies się uspokaja. Niestety niewiele osób reaguje w ten sposób i trudno się dziwić: przecież skoro pies szczeka i warczy, to widać, że zaraz zaatakuje, prawda? Szczytem głupoty byłoby odpięcie smyczy, dzięki której mamy nad psem kontrolę…

środa, 25 grudnia 2013

Święta

Dzisiaj króciutko będzie.
Kumpel dostał butelkę z poidełkiem - w sam raz na letnie spacery i super prosiaka, który fantastycznie chrumka, zamiast piszczeć :)
Sam sobie rozpakował prezent :) Świniak bardzo mu się spodobał :)
Życzę Wam zdrowych, wesołych Świąt i jak najspokojniejszego, bezstresowego Sylwestra.
Wreszcie zebrałam się za wrzucenie czegoś na You Tube...
Tutaj macie efekt mojego pierwszego "dzieła" ;)
Kumpel rozpakowuje prezent:
http://www.youtube.com/watch?v=AIibNLqQPtg&feature=youtu.be

niedziela, 22 grudnia 2013

jak działa smycz

Chyba każdy opiekun psa, posiada również smycz. Chyba, że trzyma psa w zamknięciu lub na łańcuchu, ale wtedy trudno go nazywać „opiekunem”.
Szczerze mówiąc, nie lubię smyczy. Czułabym się potwornie, gdybym musiała chodzić na spacery z psem na smyczy. Byłaby to wątpliwa dla mnie przyjemność, a i dla psa, spacer na smyczy z pewnością nie jest wystarczający. O spacerze idealnym napiszę innym razem.
A więc, wracamy do smyczy jako takiej.
Smycz służy przede wszystkim do kontrolowania psa. Do czego może prowadzić nadmiar kontroli, już chyba pisałam? W dwóch słowach: do frustracji, a stąd, do różnego rodzaju problemów: od niszczenia mieszkania do agresji (nie tylko smyczowej), włącznie.
Oczywiście często jest konieczna – np. przy ruchliwej ulicy, albo w tramwaju, gdzie obowiązują nas jakieś tam przepisy.
Są też psy, które z racji rasy, mają skłonność do ucieczek (dlatego właśnie nigdy nie wybrałabym dla siebie psa z tej puli – nie znoszę prowadzenia psa na smyczy).
Niestety większość ludzi jest bardzo wygodna. Wydaje im się, że prowadzenie psa na smyczy jest dobre, bo: nie muszą się martwić, że pies zginie, że wpadnie pod samochód, że pogryzie się z innym psem, kogoś zaatakuje. Do tego dochodzą nasze super przepisy, mówiące o obowiązku prowadzenia psa na smyczy L
Dla mnie smycz jest strasznie niewygodna. Zwłaszcza, kiedy wracam do domu z zakupami i 2 dzieci, z których młodsze chce czasem trzymać mnie za rękę. Wtedy pies plączący się przy nogach, który co jakiś czas chce się zatrzymać żeby coś powąchać, doprowadza mnie do furii. Nie pies, tylko cała sytuacja. Jest mi znacznie wygodniej kiedy Kumpel idzie sobie gdzieś z boku we własnym tempie.
Zdarza mi się dosyć często, że w ogóle nie biorę ze sobą smyczy. Zwyczajnie o niej zapominam, bo jest mi całkowicie zbędna… Idę często przy ulicy, ale Kumpel nie wybiega na nią. Poza tym, mogę mu pokazać, po której mojej stronie ma iść (np. tylko po trawniku po mojej prawej stronie). Dzięki nawykowi prowadzenia psa bez smyczy wiem, że nad nim panuję. Gdyby chodził całe życie na smyczy, a raz się z niej zerwał – nie byłabym w stanie nic zrobić…
Jeżeli pies jest regularnie spuszczany i opiekun trochę z nim popracuje – pies wraca na zawołanie. Im rzadziej puszczamy go wolno – tym większy będzie problem z przywołaniem go (wie przecież, że nie prędko będzie miał ponownie okazję swobodnie pobiegać).

Tak więc, paradoksalnie, moim zdaniem lepiej panujemy nad psem, który chodzi luzem.
Jeśli chodzi o ryzyko, że pies się zgubi: pisałam już, że Kumpel kilka razy poszedł gdzieś, że się o niego martwiłam itd. ale wrócił! Nie miał wątpliwości, że chce mnie odnaleźć. Mogłoby być inaczej, gdyby zawsze chodził na smyczy. Wtedy pokusa „kilku dni wolnego” mogłaby być silniejsza.
Agresja. Tak jak już pisałam: większe jest ryzyko wystąpienia zachowań agresywnych u psów, które chodzą na smyczy, niż u tych, które chodzą luzem.
Teraz powinnam przejść już do sedna tematu „jak działa smycz”. Moim zdaniem, wydobywa z psów wszystko, co w nich najgorsze. Można powiedzieć, że uwypukla wszystkie „złe” zachowania. Pies z tendencją do agresji, będzie na smyczy jeszcze bardziej agresywny, a ten lękliwy, będzie się jeszcze bardziej bał.
Dlaczego tak jest?
Otóż: pies, w chwili zagrożenia ma dwie możliwe strategie: uciekaj albo walcz.
Jeżeli jest na smyczy – ucieczka odpada. Dlatego na smyczy będzie bardziej skory do agresji (odebraliśmy mu przecież alternatywę!) Widzimy czasem jak pies na smyczy rozpaczliwie stara się schować na nogami opiekuna. Czy smycz mu jakoś pomaga? Nie! On chciał uciec, a przez smyczy, nie ma jak! Czego może się nauczyć? Oczywiście, że strategia ucieczki się nie sprawdza, a więc musi się bronić, a jak wiadomo: najlepszą obroną jest… atak.


piątek, 20 grudnia 2013

nadprzywiązanie

Pewnie słyszeliście kiedyś o nadprzywiązaniu.
Pies, który jest skrajnie nadprzywiązany, staje się cieniem opiekuna. Chodzi za nim krok w krok, stara się wchodzić z nim nawet do łazienki i toalety. Kiedy zostaje sam w domu – cały czas szczeka i (lub) wyje, albo demoluje mieszkanie – niszczy drzwi, lub koncentruje się na obgryzaniu np. butów ukochanej osoby.
Niewątpliwie jest to duży problem, dla opiekuna. Oczywiście są sposoby, żeby rozwiązać ten problem, ale – co ciekawe – niektórych ludzi cieszy taka sytuacja. Oczywiście nigdy nie powiedzą tego głośno, ale w głębi duszy cieszą się, że ich pies tak ich kocha. Niestety, jest to związek toksyczny, bardzo trudny dla psa, który przeżywa męki samotności.
Skąd się bierze nadprzywiązanie?
Jeżeli bierzemy do domu psa (bez względu na to w jakim wieku) i przez pierwszy okres czasu pozwala
my mu nie odstępować nas na krok, pies się do tego przyzwyczaja. Jako zwierzę społeczne, wysoko ceni kontakt z członkami swojej grupy. Jeśli po dłuższym okresie czasu nagle będzie musiał zostać sam, z całą pewnością nie spodoba mu się to. Może być smutny i bardzo tęsknić (wtedy pewnie będzie starał się uspokoić, żując buty lub inne rzeczy, pachnące ukochanym człowiekiem. Absolutnie nie będzie to zemsta, czy złośliwość!). Może być wściekły i/lub przerażony (wtedy może rozpaczliwie wołać „swojego” człowieka, żeby po niego wrócił lub starać się za wszelką cenę wydostać z mieszkania na własną łapę – o tym będą świadczyły zniszczenia w okolicach drzwi i/lub okien).
Niestety u niektórych psów adoptowanych takie zachowania mogą wystąpić natychmiast po adopcji. Tak właśnie miał Baron – mój poprzedni pies. Przywiozłam go do domu w piątek, a w sobotę rano wyszłam rano do sklepu. Baron został z mężem, ale to Go nie interesowało – cały czas stał pod drzwiami i szczekał, wołając, żebym wróciła… U Kumpla nie jest to aż tak mocno wyrażone – czasem, kiedy zostaje sam, chwilkę szczeka (tak do 3-5 minut), później jest już cicho.
Jak nie dopuścić do takich problemów?
Od początku uczyć psa, że czasem zostaje sam. W pokoju, a następnie w mieszkaniu. Jest jedna podstawowa zasada: kiedy pies szczeka – nie wracamy do niego, nic do niego nie mówimy, nie uspokajamy. Udajemy, że nas nie ma. Jak tylko przez chwilę jest cicho (na początku wystarczą 2-3 sekundy) – wracamy. Stopniowo po coraz dłuższej chwili ciszy. Najważniejsza jest tutaj 100% konsekwencji. Nigdy nie wracamy do szczekającego, czy drapiącego w drzwi szczeniaka.
Jeśli problem dotyczy psa dorosłego, sprawa nie jest taka prosta. Wtedy należy udać się po pomoc do behawiorysty, który podpowie jak pracować z danym psem.

Na pociechę powiem, że zwykle wystarcza jedno spotkanie, najwyżej dwa i rzetelne stosowanie się do wskazówek. Problem z samotnym zostawaniem w domu jest do rozwiązania!

środa, 18 grudnia 2013

pies - fanatyk

Pies – fanatyk. Tak właśnie mój mąż zaczął mówić o Kumplu, dla którego jestem wszystkim.
Pewnego wieczoru, koło 23ej, miałam jeszcze całą masę rzeczy do zrobienia. Poprosiłam męża żeby dzisiaj poszedł beze mnie na spacer z Kumplem. Kiedy zaczął się ubierać, nasz futrzak wstał, wyraźnie ucieszony i zaczął się kręcić po przedpokoju. Kiedy mąż wyszedł z mieszkania, przyszedł do mnie do kuchni i zaczął mnie trącać nosem i zachęcać do wyjścia. Mąż zaproponował żebym się schowała. Poszłam do sypialni i zamknęłam drzwi. Słyszałam jak mąż stara się namówić psa na spacer. Po kilku minutach przyszedł do mnie i powiedział, że nic z tego nie będzie – Kumpel pokazywał nosem na moją kurtkę, wiszącą na wieszaku, a później położył się i nie da się go ruszyć. Nie było wyjścia – musiałam iść.
Mój ewidentny błąd: zawsze to ja chodziłam na wszystkie spacery. Naiwnie myślałam, że dzięki temu, że miałam skręconą nogę i Kumpel wychodził na spacery z różnymi osobami, nie będzie takiego problemu.
Tym bardziej, że kiedy nie ma mnie wie
czorem w domu, mąż wychodził z Kumplem na spacer. Wtedy piechol chętnie wychodził. Tyle, że podobno biegał po okolicy i mnie szukał (wydawało mi się, że jest to nadinterpretacja męża…), a po kilku minutach pędził do domu żeby sprawdzić, czy nie wróciłam.
Pomyślałam, że trzeba coś z tym fantem zrobić. Nie może być tak, że pies tylko ze mną wychodzi!
W sobotę zaspałam. Musiałam przygotować śniadanie dla wszystkich, ubrać się, zjeść coś i pojechać na zajęcia z psami. Nie bardzo był czas na spacer z psem. Poprosiłam męża żeby wyszedł z Kumplem. Po nocy, spacer był mu bardzo potrzebny, więc poszedł bez większych protestów – spróbował mnie zachęcić do wyjścia, ale dość szybko zrezygnował i poszedł. Po 10, może 15 minutach byli z powrotem… Kumpel nie chciał nigdzie chodzić. Mąż odszedł z Kumplem na smyczy dosyć daleko od domu i dopiero tam odpiął smycz. Nasze cudo odbiegło w stronę domu, zatrzymało się, patrząc na Pana, który go zawołał i puściło się pędem do domu. Pod klatką psisko skakało przy drzwiach i piszczało, po czym galopem ruszyło po schodach do domu.
Teraz, kiedy mąż zgodzi się wieczorem wyjść na spacer, ja się kładę do łóżka i udaję, że śpię. Kumpel zawsze przychodzi sprawdzić co robię, trąca mnie nosem, a kiedy się nie ruszam, pozwala się prosić, żeby po kilku minutach wyjść. Wraca po około 5-7 minutach. Taki mega-krótki spacerek na ostatnie siku.

Mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej. Niestety do tego konieczna będzie współpraca męża, który nie bardzo ma ochotę na marznięcie po nocy L Wiosną pewnie będzie lepiej.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Idą Święta

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Czy Wasze psy były grzeczne? Dostaną prezenty pod choinkę?
U mnie w domu rodzinnym zawsze w worku od Mikołaja było coś dla futrzaków J
Psiaki rodziców dostawały najczęściej… krówki. Uwielbiały te cukierki, więc 1 raz w roku dostawały.
Kumpel pewnie dostanie wieeeelką kość na czas kiedy my wyjdziemy z domu na kolację wigilijną, a po powrocie otrzyma od chłopaków zabawkę, którą przyniesie mu Mikołaj. Już się cieszę na myśl, jak będzie rozpakowywał prezent J Nie wiem jeszcze co to będzie. Zastanawiam się nad takim prosiakiem:
Widziałam go u znajomego psa. Kwiczy niesamowicie J
Jeśli ktoś jeszcze nie posiada, to na prezent może się sprawdzić kong:
Jeśli macie w rodzinie więcej psów, to można się zastanowić nad zabawkami interaktywnymi:
Zabawki są fajne, bo pies musi pomyśleć, ale kiedy już załapie o co chodzi – zabawka jest zbyt prosta. Dlatego fajnie jest móc się wymienić z kimś ze znajomych. Dzięki temu każdy psiak będzie mógł kolejno bawić się różnymi zabawkami J
Piłeczek bym raczej nie polecała (jeżeli ktoś nie wie dlaczego, zachęcam do przeczytania posta z 23 października).
Gryzaki? Jak najbardziej, ale wysokiej jakości, a więc np. firmy MACED. Dlaczego to takie ważne? Chcemy przecież żeby gryzaki nie zaszkodziły naszym pupilom. Jeżeli kupujemy najtańsze gryzaki – nie mamy pewności czy nie zostały wyprodukowane np. z odpadów z garbarni… Takie gryzaki mają w sobie pełno chemii, która może np. uczulać psy. Nie wiem jak inne firmy, ale Maced dba o jakość swoich gryzaków – kupują produkty wyłącznie z rzeźni, gdzie mięso jest sprawdzane przez lekarza weterynarii.

A jakie Wy macie pomysły na prezenty dla Waszych podopiecznych?

sobota, 14 grudnia 2013

dzik jest...

Dzik jest duży, wielki, ogromny!
Widzieliście kiedyś dzika?
Poprzednio widziałam dzika jakieś półtora roku temu. Szła sobie przez ulicę niedaleko lasu, locha z cudnymi, małymi warchlaczkami. Normalnie jak na filmie przyrodniczym. Wtedy siedziałam w samochodzie, więc czułam się bezpiecznie, ale i tak mnie zdziwiło, że dziki są takie duże.
Dzisiaj byłam bliska zawału.
Na teren, gdzie prowadzę zajęcia pojechałam dzisiaj z Kumplem. Na tyle wcześnie, żeby przed zajęciami pójść z nim na spacer po lesie. Wysiedliśmy z samochodu, weszliśmy do lasu i po 2 minu
tach przed nami przebiegły dziki. Były jakieś 20-30 metrów od nas… Teraz aż trudno mi uwierzyć w to co widziałam i mam wrażenie, że chyba mój odbiór rzeczywistości został nieco zafałszowany, bo ten jeden dzik był po prostu ogromny! Pozostałe 3 wydawały mi się normalnej wielkości, ale największy był jak mutant jakiś!
Kumpel był, oczywiście, bez smyczy. Niestety wyczuł je i pobiegł na złamanie karku… Rozdarłam się „Stój!”, że słychać mnie było chyba w odległości kilku kilometrów. Zatrzymał się, ale kiedy go przywołałam, po chwili wahania, poleciał za dzikami. Stałam tak i rozpaczliwie się wydzierałam, spodziewając się najgorszego, ale na szczęście po 2-3 minutach wrócił. Ciśnienie mi podskoczyło, nie powiem…
Poszliśmy na spacer, ale wzdłuż ogrodzeń. Wprawdzie większość działek jest wyludniona i zarośnięta, często bez żadnych zabudowań, ale jakoś nie bardzo miałam odwagę żeby wchodzić głębiej w las…
Po powrocie rozstawiłam stacje na zajęcia, a że miałam jeszcze kilka minut – przeszłam tor z Kumplem. Zaskoczył mnie, bo prawie wszystko nam się udało J Musieliśmy tylko powtórzyć „do nogi”, bo Kumpel podszedł od razu do lewej, zamiast przejść za moimi plecami, ale to był raczej mój błąd niż Jego – źle mu pokazałam co ma zrobić. Musimy jeszcze popracować nad siadaniem przy nodze, bo nie siada równolegle, tylko przodem do mnie. Byłam naprawdę zaskoczona, bo od około 3 tygodni nie pracowałam z Nim. Nie tyle z lenistwa, co przez zimno. W rękawiczkach trudno jest dawać smakołyki, a bez rękawic, okropnie marzną ręce…

No ale nad siadaniem przy nodze damy radę pracować w domu J

piątek, 13 grudnia 2013

Oswajanie windy - drugie starcie

Wczoraj musiałam pojechać do siostry, a prosto od niej na masaż z Kumplem. Nie było czasu na jechanie po spotkaniu po psa, tak więc Kumpel musiał pojechać ze mną. Z półpiętra od razu wbiegł na schody, a że mieliśmy przed sobą wejście na 10te piętro, to dałam mu spokój. Ćwiczyliśmy od pierwszego piętra. Najpierw dostał smaczek za podejście do windy. Na drugim piętrze poczekałam aż zjedzie do nas winda. Kumpel był wyraźnie zaniepokojony, więc na trzecim i czwartym piętrze powtórzyliśmy ćwiczenie. Na piątym i szóstym uchyliłam drzwi windy. Na kolejnych piętrach otwierałam je coraz szerzej.
Po wizycie, schodząc po schodach, pracowaliśmy w podobny sposób. Na pierwszym piętrze i na parterze Kumpel niepewnie, z wyraźną obawą dał radę postawić łapy na progu windy :)

Szkoda, że nigdzie koło nas nie ma bloku z windą L Ćwiczylibyśmy częściej.

środa, 11 grudnia 2013

kursy - c.d.

Kolejny kurs, jaki ukończyłam, składał się z 2 części. Pierwsza była korespondencyjna. Dostawałam materiały i na ich podstawie miałam odpowiadać na pytania, które odsyłałam do prowadzącego i po kilku dniach dostawałam je sprawdzone i ocenione.
Jeśli chodzi o tę część kursu, mam uczucia mieszane. Niektóre moduły były ważne i przydatne, inne przeraźliwie nudne i w dużej części – moim zdaniem – zbędne.
Później przyszła pora na zjazdy. Tutaj muszę powiedzieć, że byłam rozczarowana.
Seminarium z psychologii było ciekawe, ale niemalże bez przełożenia na przyszłą pracę. Wszystko, co mogłoby nam się do czegoś przydać, mogło być powiedziane w 1 dzień, a nie w 3… Podobnie rzecz się miała z neurologią. Wykłady były pełne fascynujących anegdot. Tyle tylko, że cała reszta była dla nas nie do ogarnięcia. Moja koleżanka po psychologii rozumiała, bo miała to na studiach. W trakcie jednego weekendu mieliśmy to, co ona przez 3 semestry… Dodać należy, że nie było ani jednego zdania o mózgu psa…
Cały weekend o ziołoterapii to też przesada. Tym bardziej, że wszystko dostaliśmy w materiałach, wiec opowiadanie tego, co mieliśmy napisane uważam za stratę czasu.
Na kursie nie dowiedziałam się niczego, czego bym nie wiedziała (fakt, że miałam już za sobą inny kurs, dużo czytałam, byłam na wielu seminariach). Powaliło mnie też super hierarchiczne podejście do wszelkich problemów z zachowaniem psa. Jak już pisałam – teoria dominacji nie sprawdza się w praktyce. To naprawdę nie ma znaczenia kto pierwszy przechodzi przez drzwi – pies, czy człowiek…
Najmocniejszą częścią kursu była część dotycząca kotów. Ta część była naprawdę świetnie poprowadzona.
Na dobitkę, organizatorom nie udało się znaleźć wystarczającej ilości prawdziwych klientów, więc znowu – jak na poprzednim kursie – pracowaliśmy głównie na sucho. Odpowiedzią na rozwiązanie problemu była zwykle zaburzona hierarchia L

W trakcie robienia tych wszystkich kursów, jeździłam na seminaria organizowane przez Psią Wachtę. Szczerze mówiąc, każde z nich dało mi więcej, niż pokończone kursy. Wiedzę podstawową warto mieć, dobrze jest skończyć jakiś kurs, żeby uporządkować posiadaną wiedzę, ale później – zamiast kolejnych kursów, lepiej jeździć na seminaria, na których poruszana jest tematyka, która najbardziej nas interesuje.

Wiosną tego roku zrobiłam razem z koleżanką kursy treser oraz treser/zoopsycholog. Chciałyśmy zrobić taki kurs, na jaki liczyłyśmy, zapisując się na kursy, które ukończyłyśmy. Zebrałyśmy posiadaną wiedzę z kursów, przeczytanych książek, seminariów i własnej praktyki. To, uważałyśmy za mało przydatne – pominęłyśmy. Skoncentrowałyśmy się na tym, co faktycznie może się przydać w pracy z psami i ich przewodnikami. Dołożyłyśmy zajęcia (teoretyczne i praktyczne) z psią masażystką, spotkanie z lekarzem weterynarii oraz specjalistą z dziedziny marketingu i PR, który opowiedział naszym Kursantom jak wejść na rynek, na co zwrócić uwagę zakładając działalność, jak zdobyć pierwszych Klientów. Był to element, którego bardzo nam brakowało na kursach, które ukończyłyśmy. Chyba wyszło dobrze, bo ankieta ewaluacyjna (anonimowa, oczywiście), wypadła bardzo dobrze J
Teraz szykujemy kolejną edycję, która ruszy 1 marca 2014. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to więcej informacji i grafik zajęć znajdzie tutaj: http://szkolabaron.pl/kurs.html
W przygotowaniu jest też kurs „jak rozmawiać trzeba z psem”, skierowany do wszystkich opiekunów psów, którzy chcą wiedzieć więcej o psach, być w stanie rozwiązać problemy swojego podopiecznego oraz pomagać innym w szkoleniu i modyfikowaniu zachowań ich psów. Na pewno kurs przyda się też osobom, które prowadzą (lub chciałyby prowadzić) Domy Tymczasowe lub pracują jako wolontariusze w schronisku. Jeśli ktoś jest chętny – serdecznie zapraszam J

(Ojej… ale mi autoreklama wyszła…)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

kursy

Skoro ruszyłam temat kursów, to chciałabym jeszcze pociągnąć temat.
Ukończyłam ich kilka.
Pierwszy był korespondencyjny i byłam z niego bardzo zadowolona. Dużo się z niego dowiedziałam, kiedy adoptowałam Barona – wprowadziłam to, czego się nauczyłam i dzięki zdobytej wiedzy udało mi się w ciągu kilku dni nauczyć psa cichego zachowania podczas mojej nieobecności. (Na początku Baron szczekał jak tylko wychodziłam z domu bez Niego i szczekał aż do mojego powrotu). Dzięki temu kursowi i sukcesom z Baronem, postanowiłam się przekwalifikować i pracować z psami J
Zapisałam się więc na kurs treserski. Był prowadzony przez świetnego szkoleniowca, który miał podejście nie tylko do psów, ale też do ludzi. Uważam, że było trochę za mało praktyki – nie zawsze organizatorom udawało się zebrać psy na szkolenie.
Generalnie rzecz biorąc, z kursu byłam zadowolona, ale muszę powiedzieć, że egzamin okropnie mnie rozczarował. Zdaliśmy go wszyscy, mimo że niektóre osoby naprawdę powinny oblać… Jedna Pani tak prowadziła zajęcia, że Kursanci zupełnie nie wiedzieli co mają robić. Każdy robił co innego, panował całkowity chaos. Kiedy coś nie wychodziło, Pani nie była w stanie pomóc, wytłumaczyć dlaczego pies nie rozumie o co chodzi, jak dla mnie całkowita klapa… Inna dziewczyna miała pokazać jak by przygotowała psa do jazdy samochodem. Miała do dyspozycji kliker, smakołyki, samochód i psa, który nie bał się samochodu i chętnie do niego wsiadał. Dziewczyna nie powiedziała na dobrą sprawę nic. Nie miała bladego pojęcia jak podejść do tematu. Podpowiedzi nie pomagały, gadała tylko jakieś banały, że psa trzeba przyzwyczaić do samochodu, ale słowem nie wyjaśniła jak… Zdała. Obawiam się, że odgórne polecenie było takie, że zdać mają wszyscy. Pewnie chodziło o to, że jeśli ktoś obleje – pójdzie fama w świat, że w tym ośrodku strasznie trudno jest zdać egzamin i zabraknie chętnych…
Kolejny kurs, jaki zrobiłam, obejmował pracę własną i 4 weekendowe zjazdy. Miał nas przygotować do rozwiązywania problemów z zachowaniem psów. Nie chodziło o szkolenie, tylko o terapię. Kurs był strasznie drogi, więc wszyscy spodziewaliśmy się naprawdę wysokiej jakości. Tym bardziej, że wśród prelegentów, miał być też specjalista z Wielkiej Brytanii.
Niestety przeżyłam wielkie rozczarowanie. Było to rozszerzenie korespondencyjnego kursu, który ukończyłam. Tyle tylko, że w kursie korespondencyjnym było „samo gęste”, a tutaj: w trakcie zjazdów ktoś przez 2 godziny opowiadał nam o tym jak z wilka powstał pies. Było to ciekawe, ale umówmy się szczerze, do terapii nie jest to najbardziej przydatna wiedza… Wstyd nie wiedzieć, ale litości… Bez aż takich szczegółów!
Generalnie rzecz ujmując, uważam, że kurs był skierowany do… nikogo. Część wykładów była o tak oczywistych sprawach, że słowo daję, można było zasnąć i szkoda mi było czasu na siedzenie na sali. Inne wykłady były dla mnie stanowczo za trudne. Nie tylko zresztą dla mnie. Rozumieli je na dobrą sprawę tylko weterynarze, którzy dobrze znali hormony i wiedzieli który za co odpowiada. Posiadali też wiedzę na temat substancji czynnych, zawartych w lekach. Oni zrozumieli o czym była mowa. Reszta – nie. Jeżeli myślicie, że weterynarzom ta część się podobała, to jesteście w błędzie – oni przecież już to wszystko wiedzieli…
Dodam jeszcze, że kurs był nie tylko o psach, ale też o kotach, którymi nie zamierzałam się zajmować, więc była to dla mnie ewidentna strata czasu.
Dodatkowo, jedna z osób prowadzących (Polka) mówiła do tego stopnia „po polskiemu”, że miałam duży problem z domyśleniem się, co właściwie chce nam powiedzieć. Jakby tego było mało, kiedy padało jakieś konkretne pytanie z sali odpowiadała na nie, nie udzielając na dobrą sprawę odpowiedzi – mówiła to samo co przed chwilą, tylko innymi słowami, nie dodając żadnej nowej informacji…
Kolejnym słabym punktem było to, że nie mieliśmy do czynienia z żadnym, ani jednym Klientem. Terapię prowadziliśmy „na sucho” – na bazie przypadków opisanych na kartkach. Nie dało się więc o nic dopytać… Dodajmy, że było nas jakieś 50 osób, więc mowy nie było żeby każdy z nas samodzielnie rozpatrywał jakiś przypadek…
Na koniec: egzamin. Kurs nie kończył się egzaminem, tylko pracą zaliczeniową. Tak więc, trudno powiedzieć kto ile się nauczył, a kto przepisał co się dało z materiałów czy Internetu. Dyplomy są więc, moim zdaniem, niewiele warte…
Jakby tego było mało, po otrzymaniu dyplomu, dowiedziałam się, że wcale nie mam jeszcze tytułu, który miałam otrzymać po zaliczeniu pracy końcowej. Żeby go zdobyć – powinnam jeszcze zapłacić za praktyki, które polegać miały na tym, że szukam sobie Klientów, opisuję problem i sposób pracy z psem i przesyłam to do supervisora. Żeby było śmieszniej, sukces terapii wcale nie był konieczny… Na koniec miałabym jeszcze przeprowadzić konsultację w obecności mojego supervisora. Oczywiście to ja bym pokrywała koszty przejazdu, ewentualnego noclegu itp. Poczułam się nabita w butelkę. Doszłam też do wniosku, że taka „praktyka” to strata pieniędzy i dałam sobie spokój.
Muszę powiedzieć, że do tego kursu zachęciło mnie też to, że miała być jeszcze możliwość konsultowania się z prowadzącymi (po zakończeniu kursu), w sprawie naszych pierwszych konsultacji. Mówiono nam, że będziemy mogli pytać, czy dobrze myślimy i liczyć na jakieś podpowiedzi. Nie wiem jak reszta, ale ja nie doczekałam się odpowiedzi. Na naszym forum meldowali się na dobrą sprawę wyłącznie kursanci. Nie widziałam jakoś żeby prowadzący faktycznie podpowiadali nam jak pracować z naszymi Klientami…
Jedyną zaletą tego kursu było to, że poznałam kilka fajnych osób (z grona kursantów). Sporo też się dowiedziałam w trakcie przerw… Wtedy ludzie pracujący z psami mówili o sprawach praktycznych, opowiadali z życia wzięte historie, o problemach z klientami, o tym gdzie szukać ważnych informacji itp.
To właśnie podczas jednej z przerw dowiedziałam się, że w Łodzi pracuje najlepsza w Polsce masażystka psów – Agnieszka, o której pisałam w poprzednim poście.

Poznałam tam pewną dziewczynę, która robiła wcześniej podobny kurs, ale w innym ośrodku i mówiła, że w tym drugim miejscu kurs jest znacznie lepszy. Postanowiłam więc uzupełnić wiedzę w tej drugiej szkole. O tym jak go oceniam – napiszę następnym razem.

sobota, 7 grudnia 2013

fuszerka?

Obiecałam Wam smutną historię z życia wziętą.
Kilka lat temu poznałam rewelacyjną łódzką psią masażystkę. Wiele psów, o których lekarze weterynarii mówili, że już nic się zrobić nie da – pies nie będzie nigdy już chodził, postawiła na nogi.
Do tejże masażystki, nazwijmy ją Agnieszką (dzisiaj mieszka już poza granicami naszego kraju), zwróciła się kiedyś pewna placówka, proponując żeby poprowadziła u nich kurs masażu. Agnieszka chętnie dzieliła się swoją wiedzą i umiejętnościami, więc pomysł jej się spodobał. Zapytała jak organizatorzy sobie to wyobrażają, bo żeby wszystkiego nauczyć, kurs musiałby być dosyć długi, a grupa niewielka, żeby mogła każdemu dokładnie pokazać każdy ruch i sprawdzić, czy dobrze go wykonuje. Poza tym, trudno przewidzieć ile spotkań będzie potrzebnych, bo wiadomo: niektórzy są bardziej manualni i w lot wszystko chwytają, inni potrzebują na to samo znacznie więcej czasu. Agnieszka, wiedząc, że masażem da się pomóc, ale można też zaszkodzić, naciskała, żeby postawić na jakość kursu. Niestety organizatorzy nie chcieli zgodzić się na jej warunki. Ponoć w pewnym momencie powiedzieli prosto z mostu, że chodzi im przede wszystkim o zarabianie pieniędzy na kursie…
Agnieszka zrezygnowała z prowadzenia kursu. Organizator poradził sobie, zatrudniając ludzkiego masażystę, podobno niemalże bez doświadczenia. Tak więc kursy odbywają się. Ich jakość niestety, obawiam się, że jest wątpliwa. Najgorsze jest to, że osoby kończące ten kurs, są przekonane, że zostały dobrze przygotowane do pracy w charakterze psiego masażysty…
Nie znam się na tym, więc nie będę wyrokować i twierdzić, że jest to absolutna fuszerka. Mogę się jedynie opierać na zdaniu Agnieszki, która początkowo masowała ludzi, a następnie sama opracowała zmiany i przystosowała masaż na potrzeby czworonogów. Nie umiem ocenić jak duże są różnice, mam nadzieję, że niezbyt duże. Szkoda tylko, że na kursie jakość nauczania nie jest najważniejsza…

Tak więc, jeśli szukacie masażysty dla swojego psa, pamiętajcie żeby zapytać od jak dawna ktoś pracuje w zawodzie i poproście o namiary do poprzednich Klientów. Zachęcam też, żeby po zakończonej terapii zostawić swój telefon lub adres mailowy, żeby kolejni zainteresowani mieli od kogo dowiedzieć się, czy warto do danego masażysty się udać.

wtorek, 3 grudnia 2013

Kumpel na masażu

Nareszcie udało mi się zabrać Kumpla do psiej masażystki!
Wybierałam się tam od dnia, kiedy zrobiliśmy zdjęcia łap i odkryliśmy zwyrodnienia. Nie składało się zupełnie: a to coś wypadło, a to dzieci były chore. Dzisiaj w końcu dotarliśmy!
Nie pamiętam czy pisałam o tym, że byłam ze zdjęciami Kumpla w drugiej lecznicy. Tam lek. wet. stwierdził, że zdjęcia, które przywiozłam są źle zrobione i należy je powtórzyć L Nie spieszy mi się do tego, bo: 1. Jest to kolejny stres dla psa 2. Jest to kolejne znieczulenie i naświetlanie, które – jak wiadomo – nie jest obojętne dla zdrowia 3. Są to niemałe pieniądze (zaproponowano mi zrobienie stawów łokciowych w 3 rzutach + zdjęcie barków + zdjęcie miednicy = około 500zł).
Ale do rzeczy: pani Joanna Lisowska – psia masażystka, jest przemiłą osobą, ze świetnym podejściem do czworonogów. Pozwoliła Kumplowi na zwiedzenie wszystkich kątów, obwąchanie wszystkiego, co Go ciekawiło. Nie spieszyła się, tylko czekała aż będzie gotowy. Bardzo przyjaźnie się z Nim przywitała i dopiero wtedy zaczęła badanie. Zrobiła to bardzo delikatnie – Kumpel nawet nie pisnął (kiedy badał go weterynarz – zapiszczał tak, że aż serce się rozdzierało).
Pani Joanna wlała mi otuchy do serca. Powiedziała, że problemy ze stawami Kumpla powstały prawdopodobnie w wyniku złego żywienia w okresie szczenięcym i dodała, że jest to dobra wiadomość, bo w takim wypadku są spore szanse, że uda się zatrzymać problemy na obecnym etapie (przy wadach genetycznych jest znacznie większe ryzyko postępowania problemu). Obiecała też zadzwonić do lecznicy, w której zrobiliśmy zdjęcia i porozmawiać na temat Kumpla. W trakcie masażu porozmawiałyśmy też o lekach i żywieniu. Zaleciła nam 10 spotkań co drugi dzień. Później pewnie będziemy kontynuować masaże, ale będą one znacznie rzadsze. Będzie to bardziej profilaktyka, niż leczenie.
Dodam, że już od kilku lat, wszystkim moim Klientom zalecam wizytę u pani Joanny, ponieważ ponad połowa dorosłych psów ma problemy z kręgosłupem.
Przyczyną problemów może być zraniona lub złamana kiedyś łapa, którą pies odciążał przez jakiś czas. Kolejną przyczyną problemów z kręgosłupem może być szarpanie psa na smyczy. Wtedy może dojść do przestawienia kręgów szyjnych (a w późniejszym wieku doprowadzić do ślepoty!)
Nie wiem jak to wygląda u innych masażystów, ale u pani Joanny konsultacja jest bezpłatna. Płaci się jedynie za masaże. 50zł za masaż całego psa, 30zł za masaż częściowy – czyli np. jeżeli problem dotyczy tylko tylnych łap.
Tak więc, jak widać, za serię 10 spotkań, po których będzie już pewnie widać wyraźną poprawę, zapłacę tyle, co za powtórzenie zdjęć, na podstawie których lekarz weterynarii zaproponuje mi operację lub leczenie farmakologiczne do końca życia psa.
Jeżeli jeszcze nie byliście ze swoim pupilem u psiego masażysty, to gorąco do tego zachęcam!
Tylko uważajcie, do kogo idziecie. Niestety nie każdy psi masażysta jest wart polecenia L Smutną historię z tym związaną – opiszę następnym razem.

O nadprzywiązaniu Kumpla pamiętam, ale napiszę o nim jak już zakończę temat masażu.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Cykor, czyli za błędy się płaci

Jakiś czas temu spotkałam się z siostrą. Poszłyśmy razem z dziećmi i Kumplem do niej. Mieszka na 10tym piętrze. Oczywiście chciałyśmy pojechać windą. Moi chłopcy akurat się kłócili, ja byłam zła, syn siostry głodny. Ogólnie napięta atmosfera. Widziałam, że Kumpel nie ma ochoty wsiąść do windy, ale – niestety – zbagatelizowałam to. No i teraz mam za swoje. Wstyd się przyznać, bo przecież wiedziałam co z tego będzie…
No to jest: dzisiaj pojechałam do siostry z Kumplem. Robił wszystko, żeby nie zbliżyć się do windy, a kiedy otworzyłam drzwi – uciekł na schody. Tak więc weszliśmy na dziesiąte piętro schodami. Na każdym piętrze podchodziliśmy coraz bliżej windy i Kumpel dostawał smakołyk. Kiedy schodziliśmy po wizycie – robiliśmy tak samo. Na parterze udało mi się nawet lekko otworzyć drzwi. Kumpel podszedł i złapał samkołyk, a następnie zwiał do drzwi.
Sama nie wiem, czy będę nad tym pracować, bo z jednej strony chciałabym żeby nie bał się windy, ale z drugiej – chodzenie po schodach przy zwyrodnieniu stawów, nie jest wskazane. U mnie na osiedlu nie ma wind – bloki są 4-piętrowe, więc za każdym razem do oswajajnia windy musiałabym gdzieś jeździć…

Wstyd się przyznawać, do własnej głupoty, ale… piszę to jako ilustrację: jeżeli pies się czegoś obawia, to łatwiej jest od razu go do czegoś powoli przyzwyczajać, niż na siłę ładować w trudną sytuację. Gdybym za pierwszym razem odpuściła wjechanie windą i wtedy wykonała tę samą pracę, co dzisiaj, to być może dzisiaj dokończyłabym dzieła i następnym razem już bez problemu Kumpel by wsiadł do windy. A tak – przez własną głupotę – czeka mnie wiele pracy żeby odpracować błąd L