Byłam dzisiaj na konsultacji u przemiłych opiekunów
kundelka. Tradycyjnie, nazwijmy go Azor.
Pies jest u nich od kilku miesięcy. Wzięty był na 2 tygodnie
(dom tymczasowy), ale – jak to często bywa – został na stałe.
Azor jest psem po przejściach. Ma trochę ponad rok, ale
wiele już przeszedł: był bity, później prawdopodobnie wyrzucony, strzelano do
Niego z wiatrówki… Koszmar.
Na początku obawiał się ludzi, smyczy bał się panicznie.
Miał dużo szczęścia, że dostał się do wspaniałego domu, do ludzi o dobrych
sercach. Psy są naprawdę niezwykłe. Mimo całego zła doznanego od ludzi, jest
ufny i serdeczny, domaga się pieszczot.
Będzie z Nim sporo pracy, ale nie mam wątpliwości, że dużo
da się zrobić. Najtrudniej będzie pewnie z fobią dźwiękową. Skoro strzelano do
Niego, fobia jest pewnie mocno zakorzeniona w psychice, ale warto próbować.
Wiecie, uwielbiam swoją pracę. Nie tylko daje mi poczucie,
że robię coś sensownego i w jakiś sposób dokładam swoją cegiełkę do poprawienia
świata, ale też spotykam niemalże samych wspaniałych ludzi. Z większością
chętnie umówiłabym się prywatnie na kawę J Dotyczy to przede wszystkim ludzi, do których jeżdżę
na konsultację. Wiadomo, na szkolenie przyjeżdżają różni ludzie, ale na terapię
jestem wzywana do tych, którym naprawdę na sercu leży dobro ich psa. To duży
plus mojej pracy, że trafiają do mnie ludzie mocno „wyselekcjonowani” (nie mam
pomysłu jak to zgrabnie określić). Nie wezwie mnie przecież człowiek, który
trzyma psa na łańcuchu, bo niby po co? Na szkolenie też trafiają do mnie Ci „fajni”
przewodnicy, bo Ci „mniej fajni” nie szukają raczej szkoły pracującej
pozytywnymi metodami. Szkolenia „tradycyjne” są zwykle tańsze, bo na zajęcia
przyjmuje się naście psów. Ja staram się mieć 4-5 psów w grupie, czasem są
tylko 3, bywa, że 2. Wtedy mam czas i możliwość indywidualnego podejścia do
każdego z Kursantów.
Kolejnym atutem mojej pracy jest to, że daje ona wiarę w
ludzi, bo trafiam do tych, którym „się chce”, którzy mają często znajdy, psy z
adopcji (dla tych jest rabat J
), którym zależy na szczęściu ich podopiecznych. Takie spotkania dają kopa do
dalszej pracy i wiarę, że kiedyś świat będzie lepszy.
Wiele lat temu (pracowałam jeszcze wtedy jako tłumacz), mój
mąż zamknął koło północy laptopa i powiedział, że chciałby w czasie wakacji
pojechać zbierać truskawki. Bardzo się zdziwiłam, bo przecież jest to ciężka i
bardzo słabo płatna praca. Wtedy usłyszałam: „tak, ale wtedy wyraźnie bym
widział ile zrobiłem, widziałbym efekt”. Muszę powiedzieć, że dało mi to do
myślenia i na pewno przyczyniło się do mojego przekwalifikowania się.
Tłumaczenia też były w jakimś stopniu „wymierne”, ale teraz uzyskany efekt mojej
pracy daje mi znacznie więcej przyjemności i satysfakcji. Mam wrażenie, że
pracując – pomagam. To cudowne uczucie J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz